sobota, 14 marca 2020

Kiedyś będziemy się z tego koronawirusa śmiali. Oczywiście nie wszyscy

Jestem uważnym aczkolwiek cichym obserwatorem sceny gospodarczej i geopoliltycznej na Świecie. Od tygodnia obserwuję szerzenie paniki w Polsce nieproporcjonalnie do skali zagrożenia. Pozwolę sobie zacytować pogląd zbieżny z moim, co się będzie dziać za niedługo. Wyłączmy Tvp, a używajmy mózgów.
Łukasz Warzecha:

Warto przyjrzeć się drodze brytyjskiej, przyjmowanej w Polsce z niezrozumieniem, zresztą elastycznie modyfikowanej. Tam władza wzięła pod uwagę dodatkowe czynniki. Pierwszy to stan gospodarki. Drugi to psychiczna odporność ludzi i ich gotowość na znoszenie bardzo daleko idących niedogodności w momencie, gdy będzie to najbardziej potrzebne. Trzeci to pytanie, czy daleko posunięte restrykcje są w stanie zapobiec masowemu zakażaniu się, a jeśli tak, to w jakim stopniu i jakim kosztem. Czy więc są na pewno opłacalne. Brytyjczycy lubią i umieją kalkulować.

Można odnieść wrażenie, że polski rząd w ogóle nie zawraca sobie tym głowy, a niektóre restrykcje mają charakter nie chirurgicznych cięć, ale ciosów maczetą. Na przykład decyzja o zamknięciu niemal wszystkich sklepów w centrach handlowych wzięła się z obserwacji, że w tych miejscach snują się młodzi ludzie, zwolnieni ze szkoły. Snuli się najpewniej dlatego, że rodzice pracują i nie są w stanie upilnować potomstwa w ciągu dnia. Można było jednak zadziałać precyzyjniej, walcząc z tym konkretnym problemem (jeżeli to w ogóle jest problem). Tymczasem spowodowano, że dziesiątki tysięcy biznesów znajdą się na krawędzi upadku, bo centra handlowe to nie tylko duże sieci różnego rodzaju, ale też mnóstwo małych punktów, które jednak jakiś obrót by notowały. Mały bo mały, ale zawsze. Konsekwencje już tylko tego będą porażające.

Nawiasem mówiąc, rozporządzenie ministra zdrowia łamie w tym punkcie specustawę, ponieważ ta wyraźnie mówi w art. 46., że ograniczenia tego typu mogą być tylko czasowe (czyli z określonym terminem zakończenia), a rozporządzenie o stanie zagrożenia epidemicznego nie ma terminu końcowego. To też przykład lekceważącego stosunku do przedsiębiorców, którzy i tak są w dramatycznej sytuacji, bo brak momentu zakończenia restrykcji nie pozwala niczego zaplanować.

Jest jeszcze życie po epidemii

Czytam oczywiście od wczoraj niemal bez przerwy, że „to tylko pieniądze”, „że życie jest najważniejsze”. To slogany. Brutalna rzeczywistość jest taka, że trzeba myśleć również o stanie państwa po zakończeniu epidemii. Wskutek wprowadzonych regulacji obudzimy się, daj Boże, za kilka tygodni w stanie gospodarczego dramatu, w następstwie którego setki tysięcy, jeśli nie miliony Polaków będą mieć na kontach same zera, a biznesów nie da się już reanimować.

Mądrość i przewidywanie polegają również na tym, że patrzeć trzeba dalej niż tylko jeden, dwa ruchy naprzód. A nie mamy tu wyboru zero-jedynkowego: albo zamykamy wszystko, albo wszyscy umieramy. Tymczasem trochę tak potraktował sprawę rząd.

Druga kwestia to odporność psychiczna ludzi na bezprecedensowe ograniczenia. Brytyjczycy, wspierając się analizą behawioralną, uznali, że muszą z ewentualnymi skrajnymi restrykcjami wycelować w moment, gdy będą one najbardziej potrzebne, ponieważ ludzie mają ograniczoną w czasie zdolność do ich znoszenia. Polska działa inaczej: z wachlarza restrykcji możliwych bez wprowadzania stanu nadzwyczajnego pozostał do wprowadzenia już właściwie tylko zakaz przemieszczania się.

"Nie da się długo siedzieć na bagnetach"

Nie trzeba szczególnej przenikliwości, żeby wiedzieć, jakie etapy będą przechodzili ludzie. Początkowy entuzjazm wobec zdecydowania rządu potrwa kilka dni. Potem zacznie się coraz bardziej nużąca rutyna. Po dwóch tygodniach rodzice zaczną mieć problem, jak dalej zajmować się siedzącymi w domu dziećmi. Pojawi się problem tegorocznych egzaminów maturalnych.

Za niecały miesiąc ludzie będą chcieli w miarę normalnie przygotować się do Świąt Wielkanocnych. Niektórzy będą myśleć o długim weekendzie. Przymusowe siedzenie w miejscu – przy założeniu nadal zamkniętych kin, teatrów, centrów handlowych – zacznie drażnić i irytować. Do tego dojdzie rosnący lawinowo niepokój o swoją sytuację finansową i zawodową. W niektórych przypadkach to będzie panika. Będzie rosła presja na wyznaczenie jakiegoś momentu zakończenia restrykcji, a zarazem coraz bardziej będzie się rozluźniać dyscyplina. Być może w momencie, gdy będzie najbardziej potrzebna.

Jak powiedział niegdyś Napoleon – nie da się długo siedzieć na bagnetach. Podobnie tutaj: restrykcje, jakie wprowadził rząd, mogą przy względnej akceptacji przetrwać miesiąc, może półtora, ale potem zaczną się odruchy buntu. To oczywiście będzie zależeć i od wyników polskiej strategii. Ale postawiłbym tezę, że wbrew powszechnemu poglądowi rząd jest tutaj w sytuacji typu lose-lose (przegrać, albo przegrać).
Źródło: link

Mój wolny komentarz
Czy już teraz w waszych firmach sprzedaż spada, a komponenty do produkcji dochodzą z miesięcznym opóźnieniem? Czy w sklepach widujecie puste półki jak za Prl-u? Czy kopiecie już bunkier aby przetrwać w nim 3 miesiące pod ziemią? Czy donosicie na sąsiadów i kolegów, jeśli ci zakaszlą? Czy wybraliście już wszystkie pieniądze z banku? Czy straszycie rodzinę i znajomych na wszystkich możliwych komunikatorach, ile to nowych przypadków wykryto we Włoszech i Niemczech? Czy nie chodzicie na msze do kościoła, ale na zakupy to i chętnie, aby gołymi rękami poprzebierać najlepsze pieczywo albo warzywa wśród grona kichających klientów? Powinniśmy się Boga bać, a nie jakiegoś wirusa. Pamiętajcie że wirus to zasłona dymna, tu chodzi o coś innego, o którym dowiemy się po fakcie.

1 komentarzy:

Moje Gotowanie pisze...


Analizując sytuację Brytyjczyków, mam nieco odmienne zdanie w sprawie ich miłości do kalkulacji...

Prześlij komentarz

Podziel się swoimi myślami.Spam nie będzie tolerowany.